Jeśli myślicie, że tylko Dragon Ball kreował fenomeny kulturowe i społeczne, to jesteście w błędzie. Japończykom co jakiś czas zdarza się wypuścić anime, które nakręca całe pokolenie na jakieś zjawisko. Chociażby dalekie od ideału, ale kultowe Initial D.

Kiedy mowa o najbardziej wpływowym anime wszech czasów, przez myśl zapewne przemyka Wam Dragon Ball. Mimo że nierówne, chwilami wręcz głupkowate, to jednak serialiszcze jest na tyle angażujące, że zdominowało wyobraźnię… cóż, przynajmniej połowy świata. Raz, że Goku z masowej wyobraźni już nie wyegzorcyzmujemy, dwa, że mało który serial zagonił dzieciaki do sportów walki i na siłownię tak skutecznie. Ale nie jest to przypadek jednostkowy. Kraj Kwitnącej Wiśni dał nam kilka tytułów, które odmieniły motorsport i kulturę samochodową na dobre. Jednym z nich było sfatygowane, ale kultowe Initial D. Mam wrażenie, że bez tego dalekiego od ideału serialu młodość millenialsów wyglądałaby nieco inaczej.

Pierwsze okrążenie

Drift to dziś dosyć powszechne zjawisko. Driftują sportowcy, driftują gwiazdy Szybkich i wściekłych (oraz ich kaskaderzy), driftują dzieciaki, driftują i niedzielni kierowcy. Jak wszyscy, to wszyscy, babcia też. Choć to dość trudna sztuka i łatwo o kolizję lub zajechanie naszego poczciwego ulepa z 1.6 pod maską. Niemniej próbujemy. Bo to wygląda megaefektownie, pompuje adrenalinę zarówno widzom (także takim, którzy już przeliczają ten manewr na wysokość mandatu…), jak i kierowcom. Ale pokonywanie zakrętów przez kontrolowany poślizg nie zawsze cieszyło się taką popularnością. To Japończycy wynieśli je do rangi sztuki i potem pchnęli ten wizerunek w świat.

Zaczęło się od Keiichi Tsuchiyi, ulicznego ściganta i psotnika, który podbił japońskie wyścigi niczym monstrualny Mercedes CLK grupę DTM, a i w światowych pokazał, co potrafi. Tsuchiya wyróżniał się jednak na tle rówieśników, a jego historia przypomina typowe „from zero to hero”. Doskonalił technikę jako street racer, a czynił to po godzinach na górskich japońskich serpentynach (taka aktywność jest znana jako touge driving). Nielegalnie, po spartańsku. Ulica okazała się niezłą szkołą życia i jazdy, bo kiedy Tsuchiya dorwał się do sportu – był nie do zatrzymania. Dwa razy wygrał Le Mans w swojej klasie. Zdobył mistrzostwo Japonii w 2001 roku.

Ale przede wszystkim pamiętamy go nie za tytuły, a za styl jazdy, którym zrewolucjonizował podejście do sportu. Wygrywanie i jazda w „zwyczajny” sposób po torze wydawała się naszemu mistrzowi zbyt nudna. Uważał też, że kibice zasługują na prawdziwe widowisko, więc, korzystając z doświadczeń w uphillu i downhillu, kolejne zwycięstwa zwyczajnie sobie wydriftował. Upowszechniając ten manewr w sporcie, zmienił oblicze dyscypliny. O dziejach Tsuchiyi mógłby powstać naprawdę niezły serial bez koloryzowania (polecam ten materiał na początek), ale zmiany, które facet zaprowadził już wcześniej, wsparła popkultura.

Japońskiego mistrza o konsultację poprosił Suichi Shigeno, mangaka tworzący właśnie nowy komiks. Seria nazywała się Initial D. Jeśli na dźwięk tego tytułu rozbrzmiewa Wam w głowie radosna eurobeatowa łupanina, a pod powiekami widzicie wychodzącą z zakrętu na pełnej toyotę AE 86 trueno, to witam w domu. O ile byliście w Internecie choć przez tydzień, to nie musieliście oglądać serialu ani czytać mangi – impakt poczuł każdy, kto zetknął się z memostrefą.

Drugie okrążenie – obieg po popkulturze

U nas, w Polsce, to raczej kult związany z ograniczonym gronem odbiorców, ale na Zachodzie Initial D poszło falą i rezonuje do dziś z mocą silników wyścigowych. Jest to o tyle ciekawe, że kolejne sezony wychodziły z kilkuletnimi odstępami, a ostatnią serię mogliśmy obejrzeć dopiero w 2014 roku. Oprócz tego, w obrębie samej franczyzy dostaliśmy jeszcze odcinki specjalne, odbywające się pomiędzy kolejnymi „stage’ami” pełnometrażówki, a po zakończeniu serialu – także trzy filmy opowiadające początki historii w bardziej zwarty sposób. Do tego doszła produkcja kinowa, która jednak nie zachwyciła fanów, oraz kilkadziesiąt gier video. Nadciąga też kontynuacja z nowym bohaterem, Tokyo Ghost (mówię o serialu, manga już trwa).

Do tego dochodzą memy. Tona memów z wychodzącą z zakrętów niczym pędzące zwierzę toyotą AE 86. Osobiście mam słabość do komentarzy na YouTube pod filmikami z prawdziwych zawodów oraz gier, które to komentarze brzmią mniej więcej tak: „A teraz wyobraźcie sobie, że te wypasione wozy wyprzedza młody sprzedawca tofu w poczciwej toyotce”. No czego tu nie kochać…?

Do tego Initial D odpowiada za popkulturową plagę, jaką jest eurobeat. Ta pokraczna – paradoksalnie dosyć skomplikowana muzycznie – kombinacja italo disco, techno i okazjonalnych rockowych nutek wkręca się w mózg niczym czołówka Kaczych opowieści. To dlatego, nawet jeśli nie oglądaliście animca o wyścigach, to w ten czy inny sposób słyszeliście jego część. Bowiem jakieś 90% ścieżki dźwiękowej stanowi właśnie eurobeat. Idealnie dobrany eurobeat, który stał się stockową muzyką do wszelkich filmików czy socialowych rolek prezentujących wyścigi, a zwłaszcza drift.

No i właśnie, Initial D mocno wpłynęło na świat rzeczywisty, i to na długo przed nastaniem gigafranczyzy – Szybkich i wściekłych (oni zresztą kłaniali się Initial D w pas za sprawą Tokyo Driftu – Tsuchiya robił za konsultanta i pozwolił sobie na małe cameo). Serial, a wcześniej też manga, przyczyniły się do popularyzacji driftu na świecie, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Za sprawą animca i komiksu dzieciaki szybciej odkrywały w sobie małego demona prędkości, wstępowały do klubów, szukały środowiska, ale i pogłębiały wiedzę (bo samo Initial D sporo jej podawało – zarówno w mandze, jak i w serialu).

Pewnie, spowodowało to wysyp młodocianych wariatów drogowych w pokracznych ulepach, tak jak u nas po Szybkich i wściekłych, ale to tylko jedna strona medalu, medialnie kontrowersyjna po wypadku z Krakowie. Druga to to, że drift z techniki jazdy wyewoluował w osobną dziedzinę motorsportu o rosnącej popularności, nawet u nas. Dość powiedzieć, że za zawody drifterskie wzięły się takie internetowe sławy, jak chociażby Kickster MotoznaFca. A już pomijając nielegalne i legalne zmagania – nauka kontrolowanego poślizgu i wychodzenia z niego, choćby na wyludnionym parkingu nocą w deszczu, to umiejętność, która ocaliła życie niejednemu kierowcy na wspaniałych, zadbanych i świetnie oznaczonych polskich drogach. Ale to dygresja. Po prostu kiedy jakiś produkt popkultury wpływa na rzeczywistość na tylu poziomach, to znaczy, że coś się twórcom udało.

Od zera do bohatera

Zatem wybitne anime? Klasyk godny postawienia obok Cowboya Bebopa, Full Metal Alchemist czy Berserka? Otóż nie! Serial jest bardzo średni. Ma momenty, w których wgniata w fotel, ale drugie tyle ciągnie go w dół niczym niewymieniony rozrząd.

Fabuła jest raczej pretekstowa i prowadzi do kolejnych jedno- lub kilkuodcinkowych wyścigów. W mandze i serialu poznajemy historię Takumiego Fujiwary, prostego i roztrzepanego chłopaka, który co rano rozwozi tofu ze sklepu ojca. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie jeździł niepozorną, ale uczącą pokory toyotką, i nie robił tego po górskich serpentynach. W ten sposób oszlifował niebywały talent kierowcy i driftera. Początkowo jest niechętny wyścigom, ale ostatecznie wkręca się w ich świat – ten nocny i nielegalny. W tym momencie dla chłopaka zaczyna się droga na szczyt nieoficjalnej drabiny ścigantów.

Takumi Fujiwara musi mierzyć się z innymi żądnymi zwycięstwa kierowcami, ograniczeniami swoimi i wozu, z emocjami i uczuciami względem kobiet, a także próbuje pogodzić to wszystko z życiem szkolnym i pierwszą pracą. Czy prosta, klasyczna historia od zera do bohatera to przepis na sukces? A i owszem, ale wykorzystany bardzo nieporadnie.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to dosyć paskudna, toporna kreska i taka sobie animacja. Widać, że to archaiczny serial, na którym oszczędzano. Wprawdzie wozy rysowano z miłością, kiedy kasa na to pozwalała, ale cała reszta, w tym sylwetki bohaterów, bywały co najwyżej średnie. W dodatku co kilka sezonów zmieniał się styl graficzny produkcji – i nie zawsze na lepsze, mimo że szczegółow teoretycznie przybywało. Połączenie dwuwymiarowych scen o ludziach z wyścigami w topornym CGI też wychodziło różnie. Da się to oglądać, ale jeśli sięgacie po Initial D po raz pierwszy, by zmierzyć się z legendą – to wiedzcie, na co się piszecie. Na dosyć biedne doznania wizualne.

No i sama fabuła… serial jedzie prostym schematem – od wyścigu do wyścigu. Po drodze wszyscy się dziwią, jak Takumi może być taki znakomity (z przerwą na porażkę czy dwie – na przestrzeni sześciu sezonów i kilku odcinków specjalnych). Potem co najwyżej zastanawiamy się, w jaki sposób Fujiwara ogra oponenta na drodze. Gdzieś w trakcie dzieją się jakieś romansiki głównego bohatera oraz jego kumpli, ale zazwyczaj wypadają niezgrabnie. Zatem całość funkcjonuje schematycznie i poprawnie z okazjonalnymi zjazdami w dół (z drugiej strony ze dwa wątki obyczajowe potrafią zaskoczyć i ruszyć), ale… kiedy serial chce, potrafi wzbudzić autentyczne emocje, zaangażować w wyścigi niczym w finał prawdziwych zawodów. Cholera, nawet użyte wtedy metafory wizualne trafiają w punkt.

Bohaterów da się polubić (ojciec Takumiego to cichy MVP tego serialu). Ostatni sezon oglądałem wbity w fotel (fakt, że kreska i CGI się nieco poprawiły) i naprawdę nie byłem pewien, jak wyścig się skończy. No, trzeba przyznać, że na koniec popisali się i scenarzyści, i realizatorzy. Myślę, że co bardziej zaangażowani widzowie mogli przeżyć lekkie wzruszenie przy zamknięciu.

Cała para twórców poszła w pasję do motoryzacji. Reszta to lepsze lub gorsze dorabianie czynnika ludzkiego – na tyle wystarczające, by widz miał się z czym utożsamić – a nawet trochę zainspirować, bo Fujiwara to po trosze jeden z nas, a po trosze znerfiona wersja Tsuchiyi (serio, przejrzyjcie sobie listę dokonań tego kierowcy). Natomiast wyścigi… tak, oplata je schematyczna fabuła, a przy tym CGI sprawia wrażenie, że to zmagania dwóch trójwymiarowych pudełek, ale do tego dochodzi autentyczny podjar motoryzacją. Widać to w pietyzmie, z jakim przedstawiane są wozy, w tym, jak bohaterowie o nich opowiadają. Widać to w wizualizacjach pracy silnika, w sound designie samochodów. Wszędzie tam, gdzie dla samochodziarzy ma to znaczenie, widać przywiązanie do detalu.

To wystarczyło. Wystarczyło tym wszystkim ludziom, którzy zajarali się motoryzacją i wyścigami dzięki serialowi. Wystarczyło wszystkim, którzy zakładali kluby, spotykali się na spędach. Wystarczyło, by zainspirować inne serie filmowe.

Cóż, najwyraźniej, by natchnąć świat, nie trzeba być wybitnym we wszystkim. Wystarczy być dobrym w jednej rzeczy i wiernie się jej trzymać. Oraz trafić w odpowiedni moment, na podatny grunt. Cóż, kiedy o tym myślę, to fabuła wciąż mnie bawi pretensjonalnością pomieszaną z okazjonalnymi przebłyskami geniuszu, ale kiedy słyszę eurobeat i widzę przebitki z wyścigów, mam ochotę wskoczyć do swojego stareńkiego opla i jechać na parking pod auchana. Oczywiście, że po zakupy, a co myśleliście? Łobuziary i łobuzy, no. Po prostu się rozpadało i nie chcę zmoknąć.

źródło: filmomaniak.pl